"Nasze blizny zawsze będą nam przypominać, że było coś, o co warto było walczyć."

Ten wpis ma dla mnie duże znaczenie, chociażby dlatego, że w ciąży sama szukałam ich sporo, a nie znalazłam prawie żadnego. Każdy z nas ma ulubione potrawy, przeżyte doświadczenia, swoje własne lęki. Kolekcjonujemy je jak magnesy na lodówkę, a one nas opisują - sprawiają, że jesteśmy sobą. Sądzę, że duży wpływ na przeżycie cięższych momentów ma nastawienie do nich - czy się ich spodziewamy, czy szykujemy się na nie w jakiś sposób. Tylko pytanie brzmi, czy zatem lepiej się ich spodziewać, nie dać się zaskoczyć i jednak bać się ich? Czy może lepiej o nich nie wiedzieć i dostać nimi nagle w tył głowy, jak kamieniem? Sama nie wiem, ale u mnie tak właśnie było - dostałam spory łomot. 

Fot. Paulina Mielcarek

Z natury jestem osobą, która lubi mieć nad wszystkim kontrolę. Lubię planować, ogarniać wszystko i decydować o sobie. Jestem też osobą aktywną fizycznie od kiedy pamiętam - zawsze związana byłam z jakimś sportem, od tańca, sztuki walki, poprzez pływanie, gry zespołowe aż po fitness. Lubię się ruszać, lubię czuć się silna, przekraczać swoje granice. Długo myślałam, że to od nas zależy jacy jesteśmy, np. fizycznie. A kamień, który uderzył mnie w tył głowy uświadomił mi, że wiele nie zależy od nas... ale do brzegu :) Jestem przykładem wiecznie zdrowej dziewczyny, która nie ma żadnych problemów zdrowotnych - żadnej wady wzroku, żadnych alergii, żadnych bólów głowy... Żyć nie umierać. Moja ciąża również wydawała się idealna - i tak naprawdę nie było źle, czułam się świetnie, nie mogę narzekać. Ciekawe jest to, że nawet będąc już w ciąży nigdy nie brałam pod uwagę, że cesarskie cięcie może mnie w jakiś sposób dotyczyć, a nawet omijałam rozdziały o nim we wszelkich poradnikach. Teraz się zastanawiam dlaczego? Nagle do mnie do dotarło, że większość z nas się tego nie spodziewa. Normalne było dla mnie to, że urodzę siłami natury, uważałam, że kto jak nie ja? Jestem do tego stworzona - usportowiona, na bieżąco z informacjami - ja nawet na to czekałam jak na pewnego rodzaju test, i to nie ze strachem tylko z ekscytacją. Gdy pierwszy raz usłyszałam, że może czekać mnie cesarskie cięcie byłam prawie w połowie ciąży - okazało się, że moje łożysko jest nisko położone - zakrywa wyjście ;) Lekarz jednak dał mi sporo nadziei - powiedział, że jest jeszcze na tyle wcześnie, że istnieje spora szansa, że wraz ze wzrostem brzucha, łożysko się podniesie. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że może mnie to dotyczyć. Przejęłam się tym, jednak byłam prawie przekonana, że się uda - że łożysko się podniesie. W niespełna 30 tygodniu ciąży moje życzenie się spełniło - łożysko zostało na przedniej ścianie brzuszka i mogłam zapomnieć o cesarce :) Uśmiech wrócił na moją twarz. Jednak nie na długo. Na kolejnej wizycie okazało się, że mój astronauta siedzi w brzuchu główką do góry. Lekarz uspokajał nas, że ma jeszcze czas. Ani się obejrzałam i zaczął się ostatni, 9 miesiąc mojej ciąży, ale mojego synka to nadal nie przekonało. Na jednej z tych ostatnich wizyt lekarz powiedział, że szansa na obrót wynosi jakieś 10% i z każdym dniem maleję. Na 90% czeka mnie cesarskie cięcie (i z każdym dniem ten procent rośnie). I mój kamień uderzył. Po wyjściu od lekarza nie umiałam powstrzymać łez, bo zrozumiałam, że nie tego chciałam, a myślałam tylko dlaczego tak się stało. Co takiego zrobiłam, nie tak miało być. Lekarz mówił, że to się po prostu zdarza, ja jestem drobna, Wiktor już duży i widocznie przegapił ten moment. Próbowałam ćwiczeń, naprawdę wielu sposobów, ale mój synek postanowił napisać własne zakończenie tej historii. Uderzyło to we mnie i musiałam po prostu to przetrawić. Trwało to jakieś 20 minut, aż uspokoiłam się, zrozumiałam, że nie mam to wpływu - jest to jedna z niewielu rzeczy w życiu, których nie zmienię, niezależnie jak bardzo się postaram. Choć do ostatniego dnia, ostatniej godziny miałam małą nadzieję. Była to pewna próba dla mojego charakteru i nauczyła mnie bardzo wiele, a mianowicie, że nie mogę kontrolować wszystkiego w swoim życiu. Niektórym może się to wydawać śmieszne - część kobiet woli cesarkę od porodu naturalnego, a poza tym to nic takiego. Dla mnie poród naturalny był ważny z dwóch powodów: po pierwsze - był czymś na co czekałam - kolejnym wyzwaniem, próba dla samej siebie, po drugie - wiedziałam z czym się wiąże operacja dla mojej pasji, sportu. Wiedziałam też, że dzieci po cesarskim cięciu mają czasem trudniej w późniejszych etapach. Bałam się o moją laktacje (słyszałam różne opinie o karmieniu piersią po cc, na szczęście wszystko u nas poszło dobrze). Bałam się o swój powrót do zdrowia, o siłę żeby się nim zająć, o to, że nic nie będzie jak dawniej, że bardzo długo nie wejdę na salę ani nie pobiegnę do sklepu. Zastanawiałam się ile to potrwa, 4 miesiące, 6, rok, dwa? Bałam się wtedy wszystkiego.

Pomiędzy tym całym mętlikiem w głowie, to, co pomogło mi najbardziej to słowa lekarza, że mam się niczym nie przejmować, bo mały jest zdrowy i wszystko z nim w porządku, tylko na Świat przyjdzie w inny sposób. I zrozumiałam, że taka jest prawda, że już nie chodzi o mnie, tylko o niego. On jest teraz najważniejszy i wiedziałam, że przypomnę sobie o tym jak tylko go w końcu zobaczę i przytulę. Jak spojrzę na swoją bliznę będę pamiętać, że Wiktor jest duży po tacie i uparty po mamie, a ja zrobie dla niego wszystko - od tego cesarskiego cięcia po każdą kolejną rzecz w swoim życiu. I będzie to największy skarb, który otrzymałam na początku go nie doceniając.


Fot. Paulina Mielcarek